Na rozdrożu 1956—1989 |
piątek, 07 października 2011 12:13 |
c.d. artykułu "Budujemy nowy dom..." z dnia 03.10.2011 r. "Węzeł gordyjski" nasilającego się braku mieszkań domagał się przecięcia. Chaos w polityce mieszkaniowej mógł jedynie pogłębić istniejącą zapaść. Jesienią 1956 r. Komitet Centralny PZPR sformułował podstawowe założenia "nowej polityki mieszkaniowej". Rozwinięto je w konkrety w październiku 1957. Wówczas to na X Plenum Komitetu Centralnego jego I sekretarz Władysław Gomułka oświadczył: "... Chodzi o to, aby wzrost realny dochodów ludności nie był w całości przeznaczony tylko na konsumpcję, lecz także częściowo na inwestycje w budownictwie mieszkaniowym. Gdyby tylko trzecią część tej sumy, jaką wydaje ludność na wódkę, przeznaczać stale, rokrocznie na budowę własnych mieszkań – sprawa rozwiązania trudności mieszkaniowych ruszyłaby szybko naprzód. A więc już nie odgórne zabieranie mieszkań spółdzielczych i wpychanie ich w tryby publicznej gospodarki lokalami? Już nie mieszkania budowane przez państwo i oddawane za groszowe, symboliczne czynsze. Na przełomie lat 1955/1956 do Komisji Mieszkaniowej Naczelnej Rady Spółdzielczej włączono przedstawicieli spółdzielczości budowlano-mieszkaniowej. Uchwała przyjęta przez Zjazd podkreśla, że państwo, dążąc do zniszczenia spółdzielczości mieszkaniowej drogą zagrabienia jej majątku, tym samym zanegowało podstawowe idee spółdzielcze. Dlatego też silnie wybija się w niej wątek gospodarczej samodzielności i niezależności spółdzielni od rad narodowych i komitetów blokowych. Znaczenie Uchwały dla przyszłych spółdzielni mieszkaniowych trudno ocenić w sposób jednoznaczny. Najbliższą prawdy wydaje się opinia cytowanego tu wcześniej badacza problematyki spółdzielczej Andrzeja Maliszewskiego, który stwierdził: "Twórcy tej uchwały nie przewidzieli – i nie mogli przewidzieć – że państwo "skaże" spółdzielczość na monopolistyczną pozycję, zostawiając samą z problemem rozwiązania kwestii mieszkaniowej w Polsce. To dążenie do "uprzywilejowania" w rzeczywistości nie do końca wyszło spółdzielcom na dobre. Owszem, zostały "uprzywilejowane", lecz w sposób zgoła odmienny. W marcu 1957 r. Rada Ministrów wydała Uchwałę nr 81 w sprawie pomocy państwa dla budownictwa mieszkaniowego ze środków własnych ludności. Według założeń rządowych spółdzielnie powinny swoją działalność traktować "ogólnospołecznie", a nie dbać – co wynika z samej zasady, z definicji spółdzielczości – tylko o interesy dobrowolnie zrzeszających się członków. Państwo poniekąd umyło ręce od odpowiedzialności za stan "mieszkalnictwa" przerzucając ją na barki spółdzielni, ale równocześnie uzależniając sektor spółdzielczy od "widzimisię" organów władzy – poszczególnych rad narodowych. Mając taką możliwość dowolnej manipulacji dobrem spółdzielczym, rozmaici decydenci różnych szczebli nie zawracali sobie głowy zasadami, którymi musiała – a przynajmniej powinna – kierować się spółdzielczość. Odgórne "wyszarpywanie" mieszkań spółdzielniom powodowało, że kolejki wydłużały się w nieskończoność, terminy otrzymania mieszkań oddalały się nawet do kilkunastu lat. A gdy już członek spółdzielni doczekiwał się realizacji umowy, musiał za nowe mieszkanie płacić czynsz o wiele wyższy, niż ten, jakim były obciążone tzw. mieszkania kwaterunkowe, gdzie ciągle obowiązywały niemal groszowe opłaty. Zasadniczą reformę czynszów rozpoczęto dopiero po 1 października 1965 roku. Dotąd użytkownik "państwowego" mieszkania płacił za 1 metr powierzchni użytkowej 0,77, mimo że koszt eksploatacji sięgał 4,19 zł ! Był to oczywisty absurd. Od chwili reformy opłat użytkownik musiał pokrywać pełne koszty eksploatacji, choć nadal dotowano remonty kapitalne. W spółdzielniach mieszkaniowych za owe remonty płacili użytkownicy. Postulaty działaczy spółdzielczych zgłaszane podczas I Zjazdu Delegatów (grudzień 1956 r.) częściowo doczekały się realizacji w okresie dwóch kolejnych lat. Ważną sprawą było wyłączenie - nareszcie – spod publicznej, a więc grabieżczej, gospodarki lokalami domów jednorodzinnych oraz lokali w domach spółdzielczych (Ustawa z 28 maja), a także przywrócenie do życia Społecznego Przedsiębiorstwa Budowlanego. Spółdzielczość uzyskała też niskooprocentowane kredyty, co dało jej możliwość szybkiego rozwoju. W roku 1958 stworzono miejskie i powiatowe fundusze mieszkaniowe zasilane dotacjami państwowymi oraz powołano tzw. zakładowe fundusze mieszkaniowe przeznaczane na budowę zakładowych domów mieszkalnych i kredytowanie budownictwa spółdzielczego (tzw. pożyczki mieszkaniowe). Ale czy przy tym wszystkim spółdzielczość nadal pozostała "tą spółdzielczością", której przyświecała idea dobrowolnego, otwartego członkostwa? Istniały też i inne formy budownictwa, lecz ich odpowiedzialność za "stan mieszkalnictwa" była nieporównywalna z tą, którą obciążano spółdzielczość. Było budownictwo państwowe – gdzie inwestorem pozostawały rady narodowe , zakładowe – gdzie inwestorem był określony zakład pracy lub zrzeszenie oraz spółdzielcze – gdzie inwestorami byli członkowie zrzeszeni w spółdzielniach. W latach 1956—1958 nadawano spółdzielczości mieszkaniowej nowy "kierunek ruchu". Stała się ona częścią państwowej polityki mieszkaniowej, pełniąc nie tylko (uznawane za czysto spółdzielcze) funkcje ekonomiczne, społeczne, ale i polityczne. Co to oznaczało? Odpowiedź wydaje się prosta: ostateczny koniec epoki całkowitej dobrowolności członkostwa. Spółdzielczość umasowiono. Wprowadzono też inne nowości związane już z samymi mieszkaniami, ich planowaniem i wielkością. Według założeń wspomnianego Zjazdu "w najważniejszym siedmioleciu należy dążyć do budowy możliwie największej ilości samodzielnych mieszkań małych. Przeciętna powierzchnia mieszkania nie powinna przekroczyć: Zdegradowano też znaczenie członkostwa w spółdzielni. Teraz już nie tylko wkład, nie długość oczekiwania miały wpływ na otrzymanie mieszkania. Liczyło się także to, gdzie kto pracuje. Jeśli była to instytucja ważna, a na dodatek silnie powiązana z władzą, zatrudnieni w niej mogli liczyć na przydział lokum poza kolejką. Nie były to przypadki odosobnione – to była reguła! Do niektórych zakładów pracy szło się tylko dlatego, by – mówiąc potocznie – "załapać się na mieszkanie". Wydłużało to bez końca normalną kolejkę spółdzielców. Rząd i partia – jakby nie widząc owych paradoksów – snuły mrzonki, zakładając np. taki rozwój budownictwa spółdzielczego, "aby jego udział w ogólnej liczbie budowanych izb mieszkalnych typu miejskiego zwiększył się z ponad 20 procent w 1965 roku do 60 procent w roku 1970..."! Ale nie był to koniec "reformowania" spółdzielczości mieszkaniowej. Rok 1962 przyniósł zarządzenie Prezesa Rady Ministrów wprowadzające tzw. budownictwo oszczędne. Zakładano, że już za trzy lata w tym systemie winno być budowanych 40 procent mieszkań. Tak pojawiła się na rynku mieszkaniowym "zmora" maluteńkich mieszkanek, zwanych do dziś "gomułkowskimi", i do dziś zasiedlonych. Powstają całe osiedla złożone z ciasnych dziupli, gdzie nie sposób było normalnie egzystować. Do zarządzenia musiał dostosować się również CZ SBM. W miesiąc po decyzji Prezesa Rady Ministrów zwołano aktyw spółdzielczy na naradę w sprawie realizacji rządowego zalecenia. Projekty te budziły opór części działaczy wskazujących, że oszczędności trzeba szukać głównie w gospodarce przedsiębiorstw budujących osiedla, którym zależało, by ich "wyrób" był jak najdroższy. Inną "propozycją nie do odrzucenia" było wprowadzenie przez sławetną Uchwałę nr 122 instytucji kandydata na członka spółdzielni. Pomijamy już kwestię wtrącania się w to, czym i jakie powinny być spółdzielnie (podobno wolne, samorządne i nieprzymusowe). Równie istotna była sprawa całkowitego już sparaliżowania samorządności spółdzielni, którym wyjęto z rąk nawet decyzje dotyczące członków. Trudno powiedzieć, co tu było gorsze – czy przymusowe wprowadzenie programu oszczędnościowego, czy rozbicie spółdzielczej idei samorządności. "Oszczędne" mieszkania, małe i źle wyposażone, nie przyjęły się na rynku, obumierając właściwie śmiercią naturalną, bowiem członkowie spółdzielni woleli "zacisnąć pasa", byle uniknąć życia w koszmarnych "dziuplach" – takim mianem potocznie je określano. Ale i tak ta forma budowania wygasła całkowicie dopiero po kilkunastu latach. Ilość członków spółdzielni bezustannie się powiększała. Lawinowy narost oddają najlepiej liczby dotyczące okresu 1956—1985 i dalej. Otóż w końcówce roku 1956 spółdzielnie gromadziły 35,2 tysiąca osób. Pętla na "szyi" spółdzielczości mieszkaniowej zaczęła się zaciskać coraz mocniej szczególnie w latach siedemdziesiątych. Czas oczekiwania na przydział wydłużył się o... całe pokolenie, bowiem praktycznie większa część członków mogła liczyć na mieszkanie po 15 a nawet ponad 20 latach. W latach 1970—1989 oddawano do użytku średniorocznie około 95 tysięcy mieszkań, zaś napływ członków sięgał około 120 tysięcy. W roku 1986 niedobór mieszkań oceniano na około 1 do 1,2 mln, z czego około trzy czwarte przypadało na miasta. Przez cały ten czas wśród oczekujących przeważały młode małżeństwa (do 35 roku życia). Według danych GUS-u z roku 1988 samodzielnie gospodarowało tylko 42 procent młodych rodzin w miastach i 30 procent na wsiach. Mimo zmian wewnętrznych w strukturach spółdzielczości mieszkaniowej – prowadzących ku lepszym rozwiązaniom – w latach 80. i 90. deficyt mieszkań narastał. Między spisami powszechnymi z roku 1988 i 1995 podskoczył on z 1,2 mln do 1,4 mln osób. Powody? Dla spółdzielców były one dość oczywiste. Sięgały jeszcze lat 70. Zacytujmy tu ocenę przedstawioną przez badacza zagadnienia Jerzego Zaparta w pracy pt. Polityka mieszkaniowa w Polsce (wydanej przez Akademię Ekonomiczną we Wrocławiu w 1999 r.). "Przechył w polityce mieszkaniowej w stronę zaspokajania potrzeb mieszkaniowych przez spółdzielcze budownictwo wielorodzinne był coraz większy. Liczba członków i kandydatów pełnoletnich z pełnym wkładem mieszkaniowym, wynosząca w 1987 r. – łącznie 1,75 mln osób, stanowiła równoważność 20-letnich rozmiarów budownictwa spółdzielczego tego roku. Były to już zjawiska masowe, jakże zabójcze dla spółdzielczości mieszkaniowej! Znów nam tu pomogą "zimne" liczby. W samym tylko (najgorszym pod tym względem) roku 1980 zaledwie 39,2 procent mieszkań oddanych przez spółdzielnie przypadło ich członkom wyczekującym od lat w kolejce. Pozytywnym elementem zmian spółdzielczości lat 80. – mimo nadal istniejącej dużej zależności od globalnej, państwowej polityki mieszkaniowej – był podział dużych spółdzielni na mniejsze oraz powolne (na razie) tworzenie się nowych. W końcu lat 80. było już blisko 3 100 spółdzielni, a więc niemal trzykrotnie więcej niż przed 15 laty. Nie uchroniło to jednak spółdzielczości od kryzysu. Narastał on od roku 1980, gdy liczba mieszkań oddanych przez wszystkie sektory spadła o blisko 60 tysięcy w stosunku do roku poprzedniego. Ów spadek objął również sektor spółdzielczy.
Źródło: www.spoldzielniemieszkaniowe.pl C.D.N. |